Mrożne Chicago - day 1.


Chicago, Chicago, Chicago. Nie chcę sprawdzać ile kilometrów przeszliśmy, ale było ich wiele. 

Wyruszyliśmy po śniadaniu hostelowym, na które były własnoręcznie robione gofry z dodatkami o wartości energetycznej plus milion kalorii.



Chicago jest ogromnym miastem (3 największym pod względem zaludnienia w Stanach Zjednoczonych – po Nowym Jorku i Los Angeles), ale zachwycało nas od początku – a to dom, a to schody przeciwpożarowe, iście filmowa sceneria. Dokładnie tak wyobrażaliśmy sobie miasta w Ameryce. Niestety temperatura na zewnątrz nie sprzyjała spacerom, odczuwalne minus kilka Celsujsza.









Dospacerowalismy do magicznej godziny 10, kiedy to otworzyły się sklepy i na pierwszy ogień poszedł świat Disneya, wszystko z postaciami z bajek Walta Disneya. Raj dla dzieci, wyobraziłam sobie siebie 23 lata temu i piski radości. U Heli jeszcze ich nie było, ale za kilka lat wierzę że będziemy mogli obserwować tą dziecięcą radość. Potem przeszliśmy się po kilku innych i Helena rozpoczęła swoje zakupy w Ameryce od zakupu kapelusza wakacyjnego i uroczego swetra, tak, już zaczęłam się domyślaś ze przywiezie stad więcej ubrań niż my razem wzięci.




Następnie udaliśmy się do Wieżowca John Hancock Center, budynku z którego rozciera się cudny widok na miasto. Budynek ma 100 pięter i 344 metry wysokości, jest czwartym najwyższym budynkiem w Chicago. Gdy skończono budować był drugim najwyższym budynkiem świata, a aktualnie gdy dodać mu antenę jest na drugim miejscu w USA. Można kupić bilet i wjechać na 94 piętro, można tez nie płacić nic i udać się do kawiarni lub restauracji na coś dobrego (znajdują się one na 95 i 96 piętrze – Signature). Tak też uczyniliśmy i minutę przed otwarciem (startują o 11) już staliśmy w kolejce do windy. Spotkaliśmy tam tez innych Polaków czyniących to samo, ach ta nasza natura do wynajdowania okazji. Po wjechaniu na 96 piętro (95 to restauracja z rezerwacja miejsc – Signature Room) pan kelner wskazał nam stolik z pięknym widokiem. Naprawdę kawa i creme brulee oraz mousse choclate cake smakowały wybornie. Helena też była zachwycona i z chęcią patrzyła w dół.













Po tak wspaniałej przerwie ruszyliśmy dalej, doszliśmy do rzeki (rzeka nosi nazwę jak miasto Chicago), w której jak się okazało woda była zielona. Prawdziwie zielona woda oznacza tutaj jedno, zbliżające się święto Świętego Patryka. Szybko zorientowaliśmy się ze bardzo hucznie jest świętowane (być może uda nam się w piątek być na jakiejś lokalnej paradzie). Nad rzeką widać było fantastyczne wieżowce, między innymi Trump Tower – drugi najwyższy budynek w Chicago i czwarty w USA.







Podczas wędrówki doczytaliśmy ze kursuje bezpłatny autobus do Navy Pier - wielkie molo (ponad 1 kilometrowe) wybudowane ponad 100 lat temu nad jeziorem Michigan. Udaliśmy się w miejsce gdzie powinien albo tak nam sie wydawało miał być owy bus. I od razu przyjechał, wsiedliśmy, zajęliśmy miejsca i słyszymy ze kierowca zaczyna coś mówić, No i przez chwile Nie reagujemy, potem Kuba podchodzi do okienka, a jakże miły ciemnoskóry pan informuje nas ze jesteśmy mu winni kasę. 2,25 dolara od osoby, próbujemy powiedzieć ze przecież miało być darmowe, jednak okazuje się ze ma racje i wzięliśmy zwykły autobus a nie ten specjalny. Na najbliższym przystanku opuszczamy, mamy do przejścia jakieś 10 minut, także kontynuujemy nasz spacer. Widok z Navy Pier świetny, jest tam mnóstwo knajp, chyba raczej typu fastfoodowego, jest wysoki diabelski młyn i widać ze w lato mnóstwo atrakcji jedzeniowych i nie tylko.




 

Na naszym planie wycieczki zostało nam jeszcze kilka punktów, a zbliżała się godzina 15, także udaliśmy się wzdłuż jeziora Michigan w okolice parku Millenium gdzie znajduje się słynna The Bean - fasolka odbijająca miasto. Na lunch udaliśmy się do burgerowni, gdzie za 10 dolarów zjedliśmy zestaw z Obama burgerem i frytkami. Burger był bardzo smaczny, z serem typu gorgonzola, słodka cebulka. Z minusów miejsca było to, ze nie było przewijaka w łazience, oraz nie mieli żadnej mikrofali do podgrzania obiadu Helkowego. Ale wyszli z pomocna ręka i próbowali zagotować wodę żeby się ogrzał, wyszło średnio, ale wspólnymi siłami daliśmy radę i już najedzeni poszliśmy podziwiać fasolkę. Rzeczywiście robi super wrażenie, niestety ludzi było mnóstwo co zdecydowanie utrudniało zrobienie pięknego zdjęcia. Następnie pochodziliśmy trochę po centrum Loop - takie miejsce gdzie metro zatacza koło i jeździ wprost pomiędzy wieżowcami - nad ziemią. Zobaczyliśmy szyld Teatru Chicago, niestety był zamknięty i nie można było zajrzeć do środka. Odwiedziliśmy tez centrum handlowe niczym Harrods w Londynie, w środku wyglądało naprawdę imponująco. 







 
Plan był taki ze do domu wrócimy metrem, niestety przeżyliśmy chwile zawahania kiedy okazało się ze automaty kolejny raz nie akceptują naszej karty, co więcej przy płatności gotówką maszyna nie wydaje reszty Wiec za bilety warte 6 dolarów nie będziemy płacić 20! Udało się jednak kupić ciastka w Dounkin Donat i rozmienić pieniądze, czego się nie robi dla powrotu metrem do domu.

Wieczorem w hostelu postanowiliśmy zjeść coś 'normalnego', a zwłaszcza chcieliśmy żeby Hela miała okazję zjeść coś sama, a nie być karmiona. Okazało się ze w centrum zakup warzyw typu brokuł, kalafior albo wiąże się z wydaniem majątku albo jest niemożliwy. Jednak Tata po wielkich poszukiwaniach wrócił z siateczką mrożonych warzyw (za jedyne 3,5 dolara) oraz ryżem, który był już ugotowany i jedynie do podgrzania w mikrofali – standard w USA. Już wtedy zauważyliśmy ze ceny w sklepach z żywnością są przy dolara wartego 4 złote dość wysokie, dzień wcześniej kupując wodę zapłaciliśmy 1,5 dolara za litrową butelkę. Oczywiście co bardzo ciekawe wszystkie ceny podawane są bez podatków, Wiec zawsze przy kasie przychodzi zapłacić inną kwotę niż widzieliśmy na półce.


Po takim dniu po prostu padliśmy i o 20 już smacznie spaliśmy na naszych niewygodnych hostelowych łóżkach. 

Komentarze

Popularne posty

Facebook